Tatra Mountaineering Pages

Alpy 2003

Alpy 2002

Dolomity 2002

Arco 2001

Tam...

Poniedziałek i wtorek, 1 i 2 września 2003

Moskwa – jeden dzień, jedna chwila

 

Szarpnięcie za drzwi i ktoś otworzył nasz przedział. Pod powiekami poczułem błysk światła. To wagonowa. Powiedziała coś po rosyjsku i poszła dalej. Nie spałem. Właściwie nie potrafię spać w pociągu. Zapadam tylko w drzemkę wysłuchując stukotu kół. Z czasem stukot miesza się ze światem snów i to wszystko. Wiedziałem, że na zewnątrz jeszcze jest ciemno. Poprzez regularny rytm stukotu pociągu można było dosłuchać się jeszcze lekkiego szmeru: padał deszcz.

Ulewa dopadła nas już w Brześciu na dworcu, akurat, kiedy trzeba było wsiąść do wagonu. Potem się wypogodziło. Właściwie był to ładny, łagodny letni dzień. Spotkaliśmy się na przejściu granicznym w Terespolu. Nie znaliśmy się, ale że każdy z nas był obładowany gigantycznym plecakiem, było od razy wiadomo, kto należy do ekipy. Zjechaliśmy się z całej Polski: Szczecin, Poznań, Rybnik, Tychy, Warszawa, Kraków; ja reprezentowałem Wrocław. Mamy dwóch Marków, Pawła, Grześka, Piotrka, Maćka, Darka i Roberta, organizującego naszą wyprawę.

Właściwie czekał nas dzień przeznaczony tylko na zmianę pociągów. W Terespolu przesiedliśmy się na „szmuglerski” pociąg do Brześcia, i dopiero tam czekała nas przesiadka na Moskwę.

Brześć przywitał nas swoją typową jak na miasto graniczne, ale i specyficzną dla siebie atmosferą. Kontrola graniczna przypominała jeszcze minione czasy władzy sowieckiej, ale już po opuszczeniu strefy kontrolnej zaczynał się inny świat:

- Przepraszam, pan do Polski? Weźmie pan butelkę, albo paczkę? – było słychać gdzieniegdzie przed wejściem do dworca. Dla niektórych ludzi przewożenie towaru na polskie targowiska tą dziwną, ale w jakiś sposób legalną drogą, stało się zajęciem zawodowym. Niestety, my jedziemy w drugą stronę.

Grupa ludzi siedzących na ogromnej górze plecaków, z których wystają kijki i czekany budziła na dworcu pewne zaciekawienie. Nie wiem dokładnie, czy stanowiliśmy tu pewnego rodzaju wyjątek, czy być może ludzie znają to zjawisko na tyle dobrze, że wiedzą jak będziemy wyglądać po powrocie. Jeden z przechodniów zatrzymał się nagle i zapytał:

- A wy, riebiata, gdzie? Na Kavkaz?
- No, tak, - odpowiedział ktoś z grupy.
Nieznajomy pokręcił głową i odchodząc, krzyknął głosem pełnym grozy:
- Zamarzniecie!
Czyżby to był zły omen?

 

Spojrzałem na zegarek. 5:40. To jeszcze za wcześnie na Moskwę. Obróciłem się na drugi bok i próbowałem dalej drzemać. Przeliczyłem, że w Polsce jest dopiero 4:40 i jeszcze bardziej postanowiłem zasnąć. Już ostatnią noc spędziłem w pociągach. To już druga nie przespana noc! Ale czego ta wagonowa w ogóle chciała? Może jakaś kontrola na rosyjsko-białoruskiej granicy? Nonsens. Granice już dawno minęliśmy bez żadnej kontroli. Dopiero powoli, przez pół sen dociera do mnie następna myśl: zmiana czasu. Jasne, w Brześciu wjechaliśmy w inną strefę czasową, ale jadąc dalej na wschód wjechaliśmy w czas Moskiewski. Jest 6:40, a właściwie już później. Pociąg wjeżdża w przedmieścia Moskwy. Zaraz wysiadamy. Od razu wyskakuję z łóżka już nie przejmując się za bardzo myślą, że w Polsce bym jeszcze o tej porze twardo spał. Wyglądam przez okno. Mijamy bloki mieszkalne, dworce, przystanki zapełnione ludźmi. Jest ciemno, pada deszcz, świat wygląda ponuro.

 

W bramie wejściowej na Bieloruskij Vokzal schroniliśmy się przed deszczem. Panuje tu niezły ruch. Wymieniamy pieniądze i jedziemy do VDMH, wielkiej stacji metra, w pobliżu której ma znajdować się nasz hotel. Opatuleni w kurtki goroteksowe pakujemy się z całym bagażem w metro. Z głębokich tunelów wieje duszne, ciepłe powietrze. W korytarzach, na schodach ruchomych, na platformach metra poruszają się tłumy ludzi. Co minutę, z dokładnością szwajcarskiego zegarka, wynurzają się pociągi, z trzaskiem otwierają drzwi i wypluwają nową masę ludzi, połykają następną. Raz z lewej, raz z prawej.
- Ostarożno, dwierje zakrywajutsa. Sliedujuszczaja stancja...
Czekanie na pociąg się tu właściwie nie odbywa. Interwały są za krótkie. Cały dworzec znajduje się w ciągłym ruchu.

Na stacji VDMH jest już na prawdę tłoczno. Przepychamy się do wyjścia; spoceni, chłonni świeżego powietrza. Wreszcie wydostajemy się na zewnątrz, mijamy labirynt budek handlowych i przystanków trolejbusowych i dążymy gdzieś w stronę hotelu. Jest.

 

W hotelu nie ma miejsc. Poza tym brakuje nam kart imigracyjnych. Parę tygodni temu Rosja wprowadziła te dziwaczne dokumenty, które otrzymuje się ponoć na granicy. Nam takich dokumentów nie wręczono. Bez karty nie ma hotelu. Co robić? Gdzie dostać te przeklęte karty? Gdzie znaleźć hotel, który nas przyjmie? W hotelu dowiadujemy się przynamniej, że karty otrzymamy w urzędzie UVIR-u. Na planie miasta wyszukujemy adres urzędu i w trójkę – Robert, Marek i ja - udajemy się „na polowanie”...

 

Moskwa. Sama nazwa tego miasta budzi przeróżne, barwne lub ponure skojarzenia. Moskwa nie jest miastem jak każde inne. Oczywiście, każde miasto, – jeśli je się trochę zna - ma swoje osobiste oblicze, swą specyficzną atmosferę, ale są miasta, które potrafią człowieka oszołomić; od pierwszej sekundy pobytu. Miasta, w których każda ulica, każdy zakamarek są manifestacją jego całości, jego odrębności. Takim miastem jest Moskwa. Nie wiem jak wyglądają ulice Nowego Jorku, Rio czy Tokio. Nigdy tam nie byłem. Ale nie zapominajmy, że Moskwa jest miastem europejskim, a nie jakąś egzotyczną enklawą. A jednak. Niekiedy wydaje mi się, że każda prawdziwa europejska metropola przechodzi w swej historii różne, ale w odróżnieniu od innych miast odrębne, etapy swojego rozwoju. Paryż ma dla mnie zawsze zapach lat 60-tych. Jest to złudzenie, gdyż nigdy nie byłem tu w tym okresie, ale jednak wieje w tym mieście nostalgiczny wiatr tamtych lat. Londyn, to dla mnie lata siedemdziesiąte, to Soho, Rock, wieczny konserwatyzm i zalążki punkowej anarchii. A Warszawa?  Czyż nie rozkwitło to miasto, przybrało nowego wyglądu, nowego stylu w latach 90-tych? Moskwa takich okresów rozkwitu i przemian miała z pewnością bardzo dużo, i wiele z nich posiadało całkiem odrębny charakter. Ale każdy z tych okresów był na tyle silny, by pozostawić po sobie widoczny i niepowtarzalny ślad. Ostatni okres takich kolosalnych zmian właśnie trwa.

Teraz, stojąc przed placem VDMH poznaje to miejsce znowu. Byłem tu 15 lat temu. Tak, za placem znajduje się pomnik Ciołkowskiego i inżynierów, którzy rozwinęli technikę rakietową, przez co umożliwili Związkowi Radzieckiemu wysłać w kosmos pierwszego człowieka. Jeszcze dalej, za wielką bramą wjazdową w stylu łuku triumfalnego rozpościera się ogromny obszar byłej wystawy osiągnięć ZSRR. W parku po prawej, teraz nie widoczny, ale dokładnie pamiętam, że tam jest, stoi pomnik kołchoźnika i kołchoźniczki krzyżujących wysoko nad głowami sierp i młot, dobrze znany symbol w filmach Mosfilmu. Ale wszystko to już dzisiaj się nie liczy, stało się drugoplanowe, uboczne. W centrum wydarzeń znajduje się dziś plac VDMH. I właśnie tego placu bym już nie poznał, a pamiętam go o dziwo dość dobrze.

Odwiedziłem wtedy Moskwę próbując dostać się do Chin. Gorbaczow wprowadził wtedy swą słynną politykę „Glaznost’ i Pieriestrojka”, z tym, że tak na prawdę nikt nie wiedział, co już zostało przestrojone, a co jeszcze nie. Obraz policjanta patrolującego na moskiewskiej ulicy był nadal powszechny, ale policjant ten już nie był wszechmogący, stracił autorytet, nie był już pewien swych kompetencji. Dzięki temu mogłem wtedy swobodnie podróżować (łatwiej, niż teraz). Plac VDMH był schludnym, obszernym i przejrzystym miejscem na skrzyżowaniu głównych arterii komunikacyjnych miasta. Po wielopasmowych drogach toczył się rzadki ruch dominowany przez wszechobecne trolejbusy. Miejsce zapraszało do odpoczynku; pobliski park, chodniki dla spacerowiczów. W gablotach nieopodal wejścia do metra rozwieszony był w całości ostatni numer „Prawdy”; nie jeden z pieszych korzystał z tego serwisu prasowego czekając na swojego busa. Zalążki inicjatywy prywatnej? A jakże! W prawdzie w całym mieście nie mogłem kupić praktycznie nic do jedzenia, ale na placu stała mała ciężarówka. Z naczepy ktoś sprzedawał małe, pomarszczone jabłuszka. Zrobiła się kolejka.

Teraz plac wrze, gotuje się, kipi. Ludzie niczym mrówki w ogromnym mrowisku chodzą śpiesznym, żwawym krokiem... do stacji metra i z metra, ustawiają się w kolejkach do trolejbusów, wsiadają i wysiadają, omnibusy, taksówki. Na ulicach korki. Ruch pulsuje. Światła, pasy dla pieszych, trolejbusy blokujące drogę. A jednak wszystko płynie, ruch nie zamiera. Sama stacja metra stała się targowiskiem. Obstawiona jest dziesiątkami, setkami budek. Muzyka dudni ze sklepików z dyskami CD i kasetami, pachną kwiaty z kwiaciarni, bułki z piekarni i kebab. Jest tu wszystko: dzieci kupują lizaki, kobiety pończochy, mężczyźni papierosy. Sklepiki z biletami, sex-shop, warzywa i owoce, mięso, książki (no bo w metrze się czyta), piwo (z gwinta na ulicy jest tu w dobrym tonie).

Rzucamy się w ten chaos w poszukiwaniu przeklętego UVIR-u. Ale jak tu cokolwiek znaleźć? Żadna z tych zatłoczonych ulic nie jest oznakowana. Bezradnie stoimy przed wejściem do metra. W pobliskiej kwiaciarni pytam o ulicę. Sprzedawca pokazuje coś z drugiej strony placu. Idziemy mijając całe szeregi przepełnionych przystanków autobusowych. Jaki to miał być autobus? Nie wiemy. Pytamy taksówkarza. On też nie wie, ale powinniśmy poszukać z drugiej strony. Łazimy tam i z powrotem. Plac obeszliśmy już dookoła. Przy ostatnim szeregu przystanków trolejbusowych pytamy znowu o drogę. Nikt nic nie wie. Co robić? I nagle podchodzi ni stąd ni zowąd jakaś kobieta:

- Mogę wam pomóc? Aha, szukacie UVIR-u. To trolejbus numer 43. Dwa przystanki. Budynek po lewej stronie.

Jedziemy. Na gapę, no bo gdzie tu jeszcze za biletami biegać?!

W urzędzie od razu nasuwa mi się na myśl Franz Kafka i jego „Proces”. Idę długim korytarzem mijając ludzi czekających z jakimiś sprawami przed odpowiednimi drzwiami. Maszerując tak mam nadzieję, że zaraz natknę się na któryś drzwiach – przed którymi nie ma żadnej kolejki - na wielki napis: „Tu karty imigracyjne. Wchodzić pojedynczo.” Niestety, takiego napisu nie ma. Docieram do ostatnich drzwi na końcu korytarza. Pukam. Wchodzę. Pytam. Odpowiedź jest przewrotnie prosta:

- Karty imigracyjne? Pierwsze drzwi.

W tył zwrot. Tym razem Robert wchodzi i znika za drzwiami. Czekamy. Powoli przyłączają do nas inne osoby i tym sposobem tworzy się kolejka. Za parę minut pojawia się Robert z lekko zakłopotaną miną:

- No i jak, są? – pytam pełen złudnej nadziei.

- Nie, ponoć te karty otrzymuje się... w hotelu. – odpowiada Robert.

Jest problem. Ale jest jeszcze taka stara zasada, z którą zapoznałem się już w czasie moich ostatnich podróży po Rosji: im bardziej beznadziejna wydaje się sytuacja, w której się znajdujesz, tym łatwiej można się z nią uporać. Z tym mottem wracamy do reszty grupy siedzącej dalej na worach w hotelu.

Propozycje są różne. Może byśmy wprost zaproponowali pani w recepcji jakąś małą „gratyfikacje”? Albo od razu zapłacimy w dolarach? Tak czy owak, dajemy pani do zrozumienia, że zależy nam na noclegu w tym mieście. Najlepiej jeszcze tej nocy. No i proszę! Nawet bez żadnej łapówki pani dzwoni do jednego hotelu, gdzie powinny być miejsca. I co najlepsze tam są miejsca... i to nawet bez karty imigracyjnej.

Hotel „Bajkał” jest chyba czymś specjalnym. Przez jego korytarze wieje wiaterek takiego dziwnego luksusu, który chyba nie mógł się w nim nigdy zadomowić i ulatnia się już drzwiami wejściwymi. Wygląda na schludny, ale czuć, że nim nie jest. Atmosferą, wyposażeniem i kolorem ścian ma przypominać jezioro Bajkał, ale kojarzy się bardziej z basenem. No, ale posiada wszystko, co podróżny (jeśli tylko jest to podróżny płci męskiej) odwiedzający stolicę potrzebuje: restauracje, bar sportowy (?), bilard, saunę, streeptease, zestaw własnych prostytutek, łazienki, łóżka, lodówki (moja nie działała) i telewizory (mój nie działał) w pokojach. No i fajnie jest!

Na załatwianie tych cholernych kart imigracyjnych zmarnowaliśmy już tyle czasu, że tylko rzucamy plecaki i biegniemy z powrotem w gwar miasta. Na zwiedzanie Moskwy mamy tylko ten jeden dzień. A ile można zobaczyć w Moskwie przez kawałek dnia? Troszeczkę więcej niż nic. W mieście wielkości Moskwy nie jest to wcale mało! Zapylamy więc od razu na Plac Rewolucji i stąd prosto na Plac Czerwony. Być w Moskwie i nie widzieć Kremla? Niemożliwe. Z powodu rocznicy urodzinowej miasta plac jest zamknięty. Również mauzoleum Lenina. Pech. Mnie ciągnie do GUM-u – Gosudarnovo Universalnovo Magazina. Odkryłem te wspaniałe arkady handlowe w czasie mojego pierwszego pobytu. Pamiętam, że na parterze znajdował się ogromny sklep spożywczy, w którym jedynym towarem były herbatniki. Na piętrze z kolei można było dostać tylko damskie rękawiczki. Komunistyczna gospodarka nie pasowała do galerii handlowych o rozmiarach Londyńskiego Herrod’s. Dziś wygląda to całkiem inaczej. W dolnej części osiedliły się kawiarnie, sklepiki z pralinkami, herbatą i kawą, na piętrach usadowiły się najdroższe butiki Gucciego, Diora, Chanell itd. Nie wiem, czy jest tu wszystko, ale wiem, że wszystko jest tu bardzo drogie. Arkady i dziś nie są pełne klientów, mimo że bogatych ludzi w tym mieście nie brakuje. Ale tak bardzo, jak to miasto jest ogromne, tak i kolosalne są różnice między nędzą a bogactwem. Na ulicach widzi się najdroższe samochody, ale ilu żebraków przypada na jednego Porsche Carrera? Ile bezdomnych dzieci na jednego Ferrari? Tego chyba nie wie nikt. Ale pytania o strukturę społeczną w Moskwie nie sposób odpowiedzieć komuś, kto jest tu tylko podróżnym na jeden dzień. Obejrzymy sobie Kreml od wszystkich stron, przejdziemy się po Arbacie, porozglądamy się po Placu Rewolucji, ale czy to jest na prawdę Moskwa? Wystarczy przecież zanurzyć się w tym rozpętanym nurcie moskiewskiego metra, spojrzeć na twarze ludzi – ludzi zmęczonych, przybyłych tu za chlebem i pracą z najdalszych zakątków świata – by przynajmniej odczuć, że życie w tym ogromnym mieście lśni innymi kolorami, niż złote wieżyczki moskiewskich cerkwi. My widzieliśmy tylko fasadę Moskwy. Oczywiście jest to piękna, specjalnie dla oka turysty spreparowana fasada. Dopiero z czasem poznałoby się to fascynujące miejsce lepiej. A warto by było, bo w niepowtarzalną aurę Moskwy nie wątpię nawet przez chwilę.

Po ciemku wracamy do hotelu. Koledzy, którzy poszli do baru przeganiają parę nachalnych prostytutek, a ja w łazience parę nachalnych karaluchów i idę spać. Miasto huczy za oknem. Sen nadchodzi bardzo powoli.

dalej...

 

© by Dariusz T. Oczkowicz

[Kaukaz 2003] [Tam...] [Minwody - Elbrus] [W Elbrusie] [Beczki] [... i z powrotem] [Galeria na Elbrus] [Galeria z Elbrusa] [Panorama Elbrus] [Moskiewskie impresje] [Kaukazkie impresje] [Tapety]

Odwiedzająac strony moich sponsorów pomagasz mi w dalszch publikacjach:

Fotolia