Tatra Mountaineering Pages

Alpy 2003

Alpy 2002

Dolomity 2002

Arco 2001

Tam...

Środa 3 września 2003

„On mi z kałasza, no to ja mu zdrastwójtie

 

Ależ tu jest duszno! Temperatura powyżej 30°C, lepki, ciepły wiatr, słońce za jednolitą, szaro-białą warstwą chmur. Paweł właśnie wraca, uśmiechnięty, z paszportem w ręku. Stracił go dziesięć minut temu, jak próbował sfotografować autobus-ciężarówkę transportującą pasażerów z samolotu do budynku lotniska, który jest zresztą zwykłym blaszanym barakiem. Policjant zażądał 100$ kary, Paweł zhandlował na 100 rubli. Czekamy na bagaż. Co chwile ktoś podchodzi i pyta, skąd my i dokąd my, a może by tak taxi czy kwartiru?

Dwie godziny temu staliśmy na nowym terminalu moskiewskiego lotniska w Domodiedowie. Marmur, stal i szkło w nowoczesnej architekturze. Moskwa idzie z czasem. Teraz siedzimy w Mineralnych Wodach. Ta sama strefa czasowa, a zegarki chodzą jednak inaczej. Uderzająca jest nie tylko różnica temperatur między wnętrzem klimatyzowanego samolotu, a tym pustynnym skwarem na zewnątrz, ale i kontrast we własnym samopoczuciu. Jeszcze przed chwilą leniwiliśmy się w wygodnym samolocie, popijając chłodne napoje i zagryzając łososiem, aż tu nagle takie spotkanie z nieco „nieprzyjaznym” – lub inaczej mówiąc „rublochłonnym” - otoczeniem.

Odprawa podróżnych przylatujących do Minwód odbywa się w baraku. Jedna hala to poczekalnia, druga służy do kontroli i odbioru bagażu. Po jakiejś pół godzinie pojawia się ciężarówka z bagażem, drzwi otwierają się i nagle cała chmara ludzi – przed chwilą jeszcze dystyngowanie siedząca w fotelach samolotu – rzuca się na stertę bagaży jak na skarby wojenne. No cóż, my też. To ważna rzecz, taki bagaż. Są wszystkie.

Niestety i w ten dzień prześladuje nas pech. Facet, który miał nas zawieść do wioski Elbrus nie przyjechał. W prawdzie przed lotniskiem czatuje wielu „taksówkarzy”, ale jak wiadomo, trudno się z takimi dogadać. Na szczęście Robert orientuje się w cenach lokalnych przewoźników i po rozmowie z jednym z właścicieli busa, okazuje się, że jest on z okolicy Elbrusa i chętnie zawiezie nas do celu za normalną cenę. Ładujemy więc siebie i cały nasz majdan do transportera marki Gaz, który niewiarygodnie przypomina Forda Transita i w drogę.

Już z samolotu szukałem wzrokiem łańcuchów górskich, ale chmury zasłaniały widok w dal. Teraz, wyjeżdżając z Minwód oczekuję za każdym zakrętem widok kaukaskich masywów. Nie widać nic. Ale to nie dziwne. Minwody znajdują się kilkadziesiąt kilometrów od gór i trzeba się jeszcze przebić przez przedgórze by dotrzeć do prawdziwie górskiej scenerii. I nawet wtedy nie widać całej potęgi Zachodniego Kaukazu, gdyż z głęboko wciętych dolin trudno wyjrzeć ponad pobliskie pagórki. „Pagórki” te mają wprawdzie dobrze ponad 2000 m, ale cóż to jest w krainie, gdzie porządna góra zaczyna się dwa razy wyżej.

Minwody, jako stolica regionu Stawropolskiego, jest największym miastem na Podkaukaziu. Potrzeba trochę czasu, zanim samochód opuści przedmieścia i przez szybę ukaże się otwarty teren. Droga jest szeroka, prosta, z początku osłonięta od łąk drzewną aleją. Teren pagórkowaty i kamienisty. Dopiero dalej pojawiają się wioski. Mijamy niekończące się osady ciągnące się wzdłuż drogi. Domy są jak gdyby odwrócone tyłem do podróżnego; bezokienna ściana przechodzi w mur, w którym znajduje się wysoka brama. Życie toczy się nie tyle co na podwórzu, jak w bramie lub przed nią. Tu stoją sąsiedzi, domownicy siedzą przed bramą i handlują miodem, owocami lub słomianymi miotłami. Im bardziej górzysty staje się teren, im bardziej kręta jest droga, tym mniejsze są takie osady. Na drodze pojawia się bydło, niekiedy całym stadem okupując szosę. Kierowcy są do tego przyzwyczajeni. Lekko zwalniają prędkość i sprawnie lawirują między krowami i cielakami. No, czasem któremuś nie wychodzi, co widać na poboczu w postaci martwego zwierzaka. W oczy rzucają się także jeźdźcy konni. To przegalopuje taki przez drogę, to cwałuje gdzieś w oddali lub odpoczywa przy siodle zanim spędzi bydło. Prawdziwi kowboje.

Jeszcze jeden szczegół przyciąga uwagę podróżnego: wojsko. Nie jest żadną tajemnicą, że w Kaukazie toczy się wojna. W Czeczeni, w Inguszecji, giną ludzie. Jest to wprawdzie daleko, na Wschodnim Kaukazie, niecałe 200 km od Elbrusa, ale nie zmienia to faktu, że znajdujemy się w kraju, który prowadzi wojnę. To jest faktem. Odczuwa się to przy kontrolach policyjnych. Nie są to kontrole, jakie znamy od nas. Policjant jest tu zawsze uzbrojony, lub jest w towarzystwie uzbrojonych. Uzbrojony, to znaczy, że posiada karabin kałasznikowa gotowy do strzału. W takich sytuacjach raczej nie ma się ochoty na dyskusje. Przy czym nie zawsze wiadomo, czy osoba towarzysząca policjantowi to naprawdę żołnierz. Ma on parkę, może i jakiś pas, ale na nogach nosi trampki... Przygądając się dokładniej, można zauważyć, że uzbrojony jest tu właściwie każdy. Przejeżdżając przez jedną z wiosek widziałem chłopca – miał nie więcej niż 10 lat – z kałaszem na plecach. Z pewnością była to tylko zabawka, uszkodzona broń ojca, ale jak widać, nikomu to zbytnio nie przeszkadzało. Broni ciężkiej nie widziałem. Na rozwidleniu z drogą prowadzącą do Grozny stał wóz bojowy, inne przy koszarach. Pod samym Elbrusem było jednak nerwowo. Chodziły słuchy, że Rosjanie ścigają kogoś w górach. Parę dni później słychać było trzy strzały z dział...

Wjechaliśmy w długą dolinę Baksan. Z początku szeroka dolina zwężyła się do ciasnego wąwozu. Rosyjskie nazwy miasteczek zastąpiły bałkarskie. Przejechaliśmy przez Gundielien, Bylym i Tyrnyauz - stolicę regionu Karabadyńsko-Bałkarskiego. Stąd jeszcze tylko pół godziny do osady Elbrus. Jesteśmy.

Wysiadamy. Brama otwarta, dom zamknięty. Masmuda, właściciela budynku ani widu, ani słychu. No, ale Masmud wie, że przyjeżdżamy, więc z pewnością zaraz się zjawi. Czas płynie, nikt nie przychodzi. Głód burczy w brzuchu, tym większy, że Robert zapowiedział szaszłyk z baraniny. No nic, stertę bagażu zostawimy na ganku, dwóch z nas zostanie przy worach. Pierwsi, którzy sobie pojedzą, zmienią ich, w międzyczasie pojawi się Masmud i wszystko będzie w porządku.

W barze „Elbrus” gospodyni jest trochę zaskoczona taką nawałnicą turystów. Tu, w odróżnieniu od drugiego, wyżej położonego baru w wiosce, spotykają się właściwie tylko miejscowi. Ale jakoś dostajemy naszą baraninę i pielmieny, a że głód jest najlepszym kucharzem, to i jedzenie smakuje. Marek, Paweł i Grzesiek pojedli najszybciej i zmieniają naszą wartę przy plecakach. Wkrótce wszyscy są syci, atmosfera doskonała. Wracamy. Po paru minutach marszu słyszymy strzał.

- Panowie, ja nie chcę nic mówić, ale to był strzał z pistoletu. – mówię idąc w ciemnościach.
- W Zakopanem bym sobie pomyślał, że jakiś łebek petardy puszcza, ale tu... chyba masz rację.- dodaje po chwili namysłu Maciek.
- Tak i co gorsza, strzał ten doszedł z kierunku domu Masmuda, – mówię pół żartem, i dodaje pól serio – przyśpieszmy korku.

Zbliżając się domu słyszymy następne dwa strzały. Tym razem widzimy też i ogień z karabinu. Ktoś strzela i to dokładnie w tym miejscu, gdzie zostawiliśmy przed domem plecaki. Jesteśmy przerażeni! Przecież tam są nasi! Paweł, Marek i Grzesiek pilnują plecaków! Biegniemy. Już przed domem widzimy jak jakiś facet chowa coś w bagażniku białej Wołgi. Robert go poznaje: to Masmud we własnej osobie. Przed domem czekają nasi chłopcy. Żyją!

Co się wydarzyło? Masmud zamiast czekać na nas w swojej chałupie, pojechał na jakieś tam wesele. Prawdopodobnie wypił trochę, i zapomniał o naszym przyjeździe. Ale jak to we wioskach bywa, ktoś musiał mu donieść, że koło domu kręcą się jakieś typy. Dla Masmuda nie znaczyło to nic dobrego. Kto wie z kim taki facet ma coś na pieńku... Wsiadł w Wołgę i w drogę. Było już ciemno. Podjechał po bramę. Widzi przed drzwiami jakieś niewyraźne postacie. Wysiadł, podszedł do bagażnika, wyciągną kałasza, przeładował. Podszedł do bramy i na dzień dobry oddał strzał w powietrze. Lepiej od razu wyjaśnić sprawę, zanim zadawać się z kimś po ciemku w pogadanki. Chłopcy oczywiście próbowali wytłumaczyć człowiekowi, kim są i co tu robią. Masmud był ponoć tak zdenerwowany – lub przyćmiony, – że nie spuszczał lufy z chłopaków. Spojrzał, co to za jedni, potem przeprowadził inspekcję okolicy, zaglądając za dom, czy nie ma tam przypadkiem więcej takich. Upewniwszy się, że nie są to bandyci, lecz rzeczywiście turyści z Polski, oddał dwa strzały w powietrze. Prawdopodobnie był to sygnał dla jego kolegów, że wszystko jest w porządku. Po chwili, kiedy już rozlokowaliśmy się w jego domu, zajechał drugi samochód. Tym razem wyszło z niego czterech chłopa z karabinami. Zobaczywszy pustą Wołgę przed domem i blask świeczek w domu – Masmudowi ponoć zakład energetyczny odłączył prąd – i oni zaczęli czujnie zbliżać się do budynku. Na szczęście Masmud wyjaśnił sprawę, zanim i ci panowie spróbowali podjąć „własną inicjatywę”.

dalej...

© by Dariusz T. Oczkowicz

[Kaukaz 2003] [Tam...] [Minwody - Elbrus] [W Elbrusie] [... i z powrotem] [Galeria na Elbrus] [Galeria z Elbrusa] [Panorama Elbrus] [Moskiewskie impresje] [Kaukazkie impresje] [Tapety]

Odwiedzająac strony moich sponsorów pomagasz mi w dalszch publikacjach:

kraxel.com Outdoor & more
greencard.de
reisesuchmaschine24.de
Vorsicht Suchtgefahr: GyroTwister !
OBI Bau- und Heimwerkermarkt