Tatra Mountaineering Pages

Kaukaz 2003

Alpy 2002

Dolomity 2002

Arco 2001

reisesuchmaschine24.de
greencard.de
kraxel.com Outdoor & more
Vorsicht Suchtgefahr: GyroTwister !

© by Dariusz T. Oczkowicz

Mont Blanc

Wtorek 1 lipca 2003

 

Wiatr nie ustał. Wręcz przeciwnie: z hukiem trzepotał namiotem, wygiął stelaż, wytargał z tropika taśmę łączącą namiot z „deadmenem”. Ale namiot stał. Wstajemy już o drugiej licząc na wschód słońca na szczycie. Herbata jest już gotowa, teraz tylko buty i raki, i możemy iść. Wychodzę z namiotu, ale jedyna rzecz, jaką widzę to słup światła czołówki, nie dłuższy niż 10, może 15 metrów. Pogodę taką nazywa się powszechnie „whiteall”. Znaczy to całkowitą utratę widoczności. Chmury i pokrywa lodowca zlewają się w jedną wielką, mglistą biel. Poruszanie się w terenie przy takich warunkach jest niemożliwe; nie tylko nocą, ale i za dnia. Nie, teraz nie pójdziemy nigdzie. Wracamy do śpiworów.

O czwartej robi się widno i... biało. Następne godziny nie przynoszą zmian. Namiot trzyma się, ale powoli robi się w nim wilgotno. Para naszych oddechów kondensuje się na ściankach namiotu i zaczyna powoli wtapiać się w śpiwory. Powrót do schroniska jest jednak nie możliwy. Szerokie i rozległe stoki Dôme de Goűter są tylko przy dobrej widoczności do pokonania. Z kompasem można próbować dojść do schronu Valotta, ale trzeba tego dokonać bezbłędnie. Wychodzę więc z namiotu by obejrzeć stok. Śniegu wcale dużo nie spadło, a to co spadło przewiał wiatr. Ślad został wprawdzie zasypany, ale odróżnia się przez to od nieco bardziej szarego firnu lodowca. Jeśli uda nam się go nie stracić, to powinniśmy bez trudności trafić do schronu. Składamy namiot, co przy takim wietrze nie jest proste. Deadmeny trzymają tak doskonale, że trzeba je czekanem odcinać od namiotu. Po dłuższej walce nareszcie ruszamy.

Kamień, który spada mi z serca, kiedy widzę sylwetkę schroniska, jest ogromny. Nie wiem jeszcze, co nas wewnątrz oczekuje, ale z naszymi zapasami paliwa i żywności możemy tu parę dni przetrwać.

W schronie, przy tej pogodzie, spodziewam się masy ludzi. Tymczasem znajduje się tam tylko jedna trzyosobowa ekipa: dwóch Duńczyków i jeden Szwed. W ich twarzach widać wyraźną ulgę; chyba nie czują się w tej sytuacji zbyt dobrze. Są bardzo mili, i już od wejścia zaskakują nas nieoczekiwanym pytaniem:

- Chcecie się czegoś napić? Kawa? Herbata?

Jakże tu odmówić?! No i co za gest z ich strony, biorąc pod uwagę, że siedzimy w miejscu, gdzie przy takiej pogodzie paliwo i woda są na wagę złota.

W schronie panuje niesamowity bałagan. Nasi nowi towarzysze mówią, że jak tu wczoraj weszli, to śmieci sięgały im po kolana. Tak więc zgarnęli wszystko na bok. Teraz pod ścianami leżą dwie wielkie hałdy opakowań, papierków, butli gazowych, butelek... Trzecia hałda leży między materacami pod wejściem. Z przykrością stwierdzam, że nie brakuje wśród śmieci opakowań ze znanymi mi napisami, takimi jak „sam smak”, czy „Princepolo XXL” itd. Oczywiście każdy próbuje zostawić na górze jak najwięcej balastu, a jakaś butla gazowa z resztką gazu może się jeszcze komuś przydać, ale tak niechlujnego miejsca w górach jeszcze nie widziałem. W schronie znajduje się też ubikacja. Jeden z Duńczyków skomentował to słowami: „tych drzwi lepiej nie otwierać”.

Na zewnątrz dalej szaleje sztorm. W schronie temperatura wynosi zaledwie 3°C, ale można przyrządzić sobie coś do jedzenia, wtulić się w śpiwór, rozgrzać się, przeczekać. Od Duńczyków dowiadujemy się, jak się tu znaleźli i dlaczego tyle ludzi o tak późnej porze wychodziło wczoraj na szczyt. Otóż do schroniska de l´Aig. du Goűter dotarła jeszcze wczoraj najświeższa prognoza pogody. Wynikało z niej, że bezchmurna pogoda utrzyma się do północy. Wtedy ma nadejść niż atmosferyczny utrzymujący się przynajmniej przez następne trzy dni. Jasne, że każdy, kto tylko mógł jeszcze popołudniu ruszył w górę. Dla wszystkich ekip skończyło się to dobrze, gdyż mogli jeszcze przy dobrej widoczności wrócić do schroniska. My tymczasem zostaliśmy narazie tu uwięzieni.

Ale i naszym towarzyszą się nie powiodło. Mimo niekorzystnej prognozy pogody, nie planowali oni natychmiastowego zejścia do schroniska, tym bardziej, że jeden z nich źle się poczuł. Niestety okazało się to błędem. Z początku Duńczycy nie powiedzieli nic o stanie swego kolegi. Dopiero po chwili okazało się, że jest z nim coś nie tak. No cóż, może to tylko przeziębienie. Daliśmy mu aspirinę; chłopak się wyśpi to mu przejdzie. Po dłuższej chwili jeden z kolegów przyznał, że obawia się u partnera choroby wysokościowej. Okazało się, że weszli na szczyt – nie po raz pierwszy – bez jakiejkolwiek aklimatyzacji. Jeszcze cztery dni temu byli w Danii, na wysokości morza... Ale to nie wszystko. Chłopak był trzy tygodnie po zapaleniu płuc. Choroba wysokościowa czy powrót zapalenia? Lekarzem nie jestem. Początkowo śmiałem się jeszcze, kiedy kolega się zapytał:

- ... no, ale noc to on przeżyje, nie?

- Jasne, nie martw się, nie jesteśmy tak wysoko, by choroba wysokościowa była aż taka niebezpieczna. – odpowiedziałem.

Ale z czasem stwierdziłem, że nie posiadam na tyle doświadczenia, bym mógł się tak beztrosko na ten temat wypowiadać. Postanowiliśmy zawiadomić żandarmerię górską w Chamonix. Jednak nie było to takie proste. System alarmowy okazał się wprost skandaliczny. W telefonie komórkowym miałem numer służby górskiej w Chamonix i St. Gervais. Pod jednym numerem nie było nikogo, pod drugim osoba odbierająca rozmowę mówiła tylko i wyłącznie po francusku. To samo czekało nas pod numerem alarmowym, podanym na mapie regionu. W końcu zadzwoniliśmy do sklepu z wyposażeniem alpinistycznym w Chamonix (numer mieliśmy z reklamówki!), tam – już po angielsku – podano nam numer... szkoły żandarmerii górskiej, gdzie oczywiście nikt nie mówił po angielsku. Nie do wiary!

Na szczęście schron Vallota wyposażony jest w krótkofalówkę, której można używać tylko i wyłącznie w sytuacjach alarmowych. Ze względu na stan zdrowia Duńczyka uznaliśmy, że sytuacja jest alarmowa.

Komunikacja przez krótkofalówkę wcale nie była taka prosta. Dopiero po upływie dwóch godzin odezwał się z drugiej strony głos brzmiący trochę po angielsku. Następne dwie godziny to opis symptomów chorego i czekanie na łączność. Dopiero teraz byliśmy wstanie pomóc choremu. Po dokładnej instrukcji lekarza z służby górskiej z Chamonix otworzyliśmy zakodowany sejf znajdujący się w schronie. W sejfie są racje żywności (przeterminowane), paliwo, lekarstwa oraz worek hiperbaryczny. Teraz trzeba było podać koledze odpowiednią mieszankę lekarstw, umieścić go worku i pompować. Worek hiperbaryczny funkcjonuję w ten sposób, że pompuje go się tak długo, aż pod wpływem ciśnienia panują w nim warunki, jak na 2000 – 1800 m.n.p.m. W ten sposób można chorą osobę sztucznie sprowadzić w region, gdzie ciśnienie i brak tlenu nie zakłócają funkcji płuc i mózgu. Pobyt w takim worku z całą pewnością nie jest przyjemny. Pacjent, szczelnie zamknięty w worku na początku zaczyna się dusić, wpada w panikę. Trzeba szybko pompować, by otrzymał jak najwięcej powietrza, ale i potem – pompując dalej, co dwie minuty – należy utrzymywać kontakt z pacjentem, przynajmniej rozmawiając z nim i - przez małe okienko w worku - sygnalizując, że „na górze” jest wszystko w porządku. Cała procedura trwa przynajmniej godzinę, a to wieczność w tak klaustrofobicznym miejscu, jakim jest worek hiperbaryczny.

Po pewnej chwili worek jest napompowany, kolega sygnalizuje, że czuje się lepiej. Niestety po godzinie okazuje się, że zabieg ten nie przyniósł większej poprawy, a pacjent po opuszczeniu worka nie zamierza już tam wracać. Przypuszczam, że lekarze ze służby górskiej w Chamonix często spotykają się z takimi przypadkami. Są to fachowcy. W półśnie słyszę jeszcze rozmowę kolegi z lekarzem, który w miły, ale jednoznaczny sposób daje mu do zrozumienia, że potrzebne będą jeszcze dwa pobyty w worku hiperbarycznym.

Dzięki akcji ratowniczej dowiadujemy się dalszej prognozy pogody. Otóż rzeczywiście pogoda się załamała na następne trzy dni. Ale jutro rano ma być parę godzin ładnej pogody. W tym czasie nasz chory kolega ma zostać odtransportowany helikopterem do Chamonix.

A my? To tak zwane „okno” w pogodzie nie będzie trwało długo. Warto by było wykorzystać je na zejście w dół. Widzę, że Monika jest wykończona; jest jej zimno, nie miała ochoty się ruszać, cały pobyt w Vallocie spędziła w śpiworze. Marcin jest w bardzo dobrej kondycji. Przez ostatnie dwa dni nosił nie tylko swój sprzęt, ale i dużą część sprzętu Moniki (przypuszczam, że jego plecak był prawie trzy razy cięższy od jej plecaka!). Ale zbyt często byłem świadkiem, że osoby nadwerężające swoje siły w błyskawicznym tempie traciły wszelkie rezerwy i robiły się słabe jak dzieci. Na wysokości 4362 m i ja nie jestem w pełni sił, ale krótkie etapy naszych podejść nie wykończyły mnie i czuję się całkiem dobrze. Poza tym znajdujemy się niecałe 450 m od szczytu!

dalej...

[Alpy 2003] [Gran Paradiso] [Mont Blanc] [28 czerwca] [29 czerwca] [30 czerwca] [1 lipca] [2 lipca] [3 lipca] [Galeria Gran Paradiso] [Galeria Mont Blanc] [Panorama Mt. Blanc]