Czwartek 3 lipca 2003
Na naszym ostatnim biwaku w tym miejscu, cztery dni temu, było ciepło, świeciło słońce. Teraz, otwierając wejście od namiotu stwierdzam, że jest zasypane śniegiem. Tropik, plecak, buty, wszystko przygniata gruba warstwa. Dalej sypie śnieg. Nikt nie ma teraz ochoty na topienie śniegu, rezygnujemy ze śniadania. Milcząc schodzimy do stacji kolejki na le Nid d´Aigle. Po drodze mijamy następnych delikwentów dążących na Mont Blanc. Ich szansa wejścia na szczyt jest marna, ale jeszcze tego nie wiedzą. Na przystanku deszcz. Z tramwaju wysiada teraz tylko grupka Japończyków z nowiutkim sprzętem. Będzie wesoło.
Jakże inny świat wita nas w St. Gervais. Ludzie pachną wodą kolońską, jest ciepło, przelotne deszcze stukają o markizy sklepików, od czasu do czasu pojawia się słońce. Gór nie widać i nikt nie zdaje sobie sprawy, co się tam dzieje.
Na campingu zaczyna się wielkie suszenie. Mokre jest właściwie wszystko. W namiocie znajduję nawet jeszcze deadmana: zmarzniętą w kość skarpetkę. Śmieszne uczucie: w lipcu, w otoczeniu turystów siedzących w krótkich spodenkach przed grillem, trzymać w ręce bryłę lodu zniesionego z 3500 m wyżej położonego lodowca.
Piątek 4 lipca 2003
Tak, trzeba jechać. Ale nic to: będzie trzeba tu znów wrócić.
|