Tatra Mountaineering Pages

Alpy 2003

Alpy 2002

Dolomity 2002

Arco 2001

Galeria na Elbrus

Moskiewska architektura - Moskauer Architektur

Odwiedziłem wtedy Moskwę próbując dostać się do Chin. Gorbaczow wprowadził wtedy swą słynną politykę „Glaznost’ i Pieriestrojka”, z tym, że tak na prawdę nikt nie wiedział, co już zostało przestrojone, a co jeszcze nie. Obraz policjanta patrolującego na moskiewskiej ulicy był nadal powszechny, ale policjant ten już nie był wszechmogący, stracił autorytet, nie był już pewien swych kompetencji. Dzięki temu mogłem wtedy swobodnie podróżować (łatwiej, niż teraz). Plac VDMH był schludnym, obszernym i przejrzystym miejscem na skrzyżowaniu głównych arterii komunikacyjnych miasta. Po wielopasmowych drogach toczył się rzadki ruch dominowany przez wszechobecne trolejbusy. Miejsce zapraszało do odpoczynku; pobliski park, chodniki dla spacerowiczów. W gablotach nieopodal wejścia do metra rozwieszony był w całości ostatni numer „Prawdy”; nie jeden z pieszych korzystał z tego serwisu prasowego czekając na swojego busa. Zalążki inicjatywy prywatnej? A jakże! W prawdzie w całym mieście nie mogłem kupić praktycznie nic do jedzenia, ale na placu stała mała ciężarówka. Z naczepy ktoś sprzedawał małe, pomarszczone jabłuszka. Zrobiła się kolejka.

Teraz plac wrze, gotuje się, kipi. Ludzie niczym mrówki w ogromnym mrowisku chodzą śpiesznym, żwawym krokiem... do stacji metra i z metra, ustawiają się w kolejkach do trolejbusów, wsiadają i wysiadają, omnibusy, taksówki. Na ulicach korki. Ruch pulsuje. Światła, pasy dla pieszych, trolejbusy blokujące drogę. A jednak wszystko płynie, ruch nie zamiera. Sama stacja metra stała się targowiskiem. Obstawiona jest dziesiątkami, setkami budek. Muzyka dudni ze sklepików z dyskami CD i kasetami, pachną kwiaty z kwiaciarni, bułki z piekarni i kebab. Jest tu wszystko: dzieci kupują lizaki, kobiety pończochy, mężczyźni papierosy. Sklepiki z biletami, sex-shop, warzywa i owoce, mięso, książki (no bo w metrze się czyta), piwo (z gwinta na ulicy jest tu w dobrym tonie).

Rzucamy się w ten chaos w poszukiwaniu przeklętego UVIR-u. Ale jak tu cokolwiek znaleźć? Żadna z tych zatłoczonych ulic nie jest oznakowana. Bezradnie stoimy przed wejściem do metra. W pobliskiej kwiaciarni pytam o ulicę. Sprzedawca pokazuje coś z drugiej strony placu. Idziemy mijając całe szeregi przepełnionych przystanków autobusowych. Jaki to miał być autobus? Nie wiemy. Pytamy taksówkarza. On też nie wie, ale powinniśmy poszukać z drugiej strony. Łazimy tam i z powrotem. Plac obeszliśmy już dookoła. Przy ostatnim szeregu przystanków trolejbusowych pytamy znowu o drogę. Nikt nic nie wie. Co robić? I nagle podchodzi ni stąd ni zowąd jakaś kobieta:

- Mogę wam pomóc? Aha, szukacie UVIR-u. To trolejbus numer 43. Dwa przystanki. Budynek po lewej stronie.

Jedziemy. Na gapę, no bo gdzie tu jeszcze za biletami biegać?!

W urzędzie od razu nasuwa mi się na myśl Franz Kafka i jego „Proces”. Idę długim korytarzem mijając ludzi czekających z jakimiś sprawami przed odpowiednimi drzwiami. Maszerując tak mam nadzieję, że zaraz natknę się na któryś drzwiach – przed którymi nie ma żadnej kolejki - na wielki napis: „Tu karty imigracyjne. Wchodzić pojedynczo.” Niestety, takiego napisu nie ma. Docieram do ostatnich drzwi na końcu korytarza. Pukam. Wchodzę. Pytam. Odpowiedź jest przewrotnie prosta:

- Karty imigracyjne? Pierwsze drzwi.

W tył zwrot. Tym razem Robert wchodzi i znika za drzwiami. Czekamy. Powoli przyłączają do nas inne osoby i tym sposobem tworzy się kolejka. Za parę minut pojawia się Robert z lekko zakłopotaną miną:

- No i jak, są? – pytam pełen złudnej nadziei.

- Nie, ponoć te karty otrzymuje się... w hotelu. – odpowiada Robert.

Jest problem. Ale jest jeszcze taka stara zasada, z którą zapoznałem się już w czasie moich ostatnich podróży po Rosji: im bardziej beznadziejna wydaje się sytuacja, w której się znajdujesz, tym łatwiej można się z nią uporać. Z tym mottem wracamy do reszty grupy siedzącej dalej na worach w hotelu.

Propozycje są różne. Może byśmy wprost zaproponowali pani w recepcji jakąś małą „gratyfikacje”? Albo od razu zapłacimy w dolarach? Tak czy owak, dajemy pani do zrozumienia, że zależy nam na noclegu w tym mieście. Najlepiej jeszcze tej nocy. No i proszę! Nawet bez żadnej łapówki pani dzwoni do jednego hotelu, gdzie powinny być miejsca. I co najlepsze tam są miejsca... i to nawet bez karty imigracyjnej.

Hotel „Bajkał” jest chyba czymś specjalnym. Przez jego korytarze wieje wiaterek takiego dziwnego luksusu, który chyba nie mógł się w nim nigdy zadomowić i ulatnia się już drzwiami wejściwymi. Wygląda na schludny, ale czuć, że nim nie jest. Atmosferą, wyposażeniem i kolorem ścian ma przypominać jezioro Bajkał, ale kojarzy się bardziej z basenem. No, ale posiada wszystko, co podróżny (jeśli tylko jest to podróżny płci męskiej) odwiedzający stolicę potrzebuje: restauracje, bar sportowy (?), bilard, saunę, streeptease, zestaw własnych prostytutek, łazienki, łóżka, lodówki (moja nie działała) i telewizory (mój nie działał) w pokojach. No i fajnie jest!

© by Dariusz T. Oczkowicz

[Kaukaz 2003] [Tam...] [... i z powrotem] [Galeria na Elbrus] [Galeria na Elbrus] [Galeria z Elbrusa] [Panorama Elbrus] [Moskiewskie impresje] [Kaukazkie impresje] [Tapety]

Odwiedzająac strony moich sponsorów pomagasz mi w dalszch publikacjach:

kraxel.com Outdoor & more
greencard.de
reisesuchmaschine24.de
Vorsicht Suchtgefahr: GyroTwister !
OBI Bau- und Heimwerkermarkt