Po trzech dniach podróży odpoczynek. Wreszcie dzień bez plecaka, bez bagażu, bez biletów, bez oczekiwania na pociąg, na samolot. Nie goni nas dziś godzina odlotu, czas przejazdu. Dzień bez pośpiechu, obowiązków. Dzień w górach. Nasz pierwszy dzień w Kaukazie. Żaden z nas nie może się już doczekać, kiedy wyjdzie wyżej, ponad dolinę, ponad wioskę, jak najdalej od dróg, samochodów, ludzi. Wreszcie możemy się wyspać, zjeść porządne śniadanie i powoli – korzystając z pięknej, słonecznej pogody – wyjść jak najwyżej się da. Przynajmniej tak wysoko, by ujrzeć to, co do tej pory ociągało się naszym oczom: Kaukaskie szczyty, granie, lodowce.
Nie możemy iść wszyscy. Robert musi załatwić dla nas parę ważnych spraw. Dalej nie posiadamy tych nieszczęsnych kart imigracyjnych, które będą nam potrzebne najpóźniej przy wyjeździe. Musi nas zameldować u lokalnych władz i poinformować ratowników górskich o jutrzejszym wyjściu. Trzeba też załatwić busa, byśmy z ekwipunkiem mogli dojechać do Azau, skąd startujemy w górę. Gdyby nie te karty imigracyjne wszystko by było dla niego rutyną, a tak mogą być kłopoty. Tutaj, przy posowieckim porządku każda bzdura może rozrosnąć się do poważnego problemu, którego rozmiar poznaje się po kwocie dolarów amerykańskich. Im wyższa łapówka tym większy problem. Oczywiście mamy nadzieję, że obejdzie się bez tego.
Musimy jeszcze zakupić żywność. Nie będzie tego mało, bo jest to mało prawdopodobne byśmy się z Elbrusem uporali w ciągu dwóch, trzech dni. Czeka nas podejście do Beczek i w drugim etapie do trzysta metrów wyżej położonego schroniska „Prijut”. Sam szczyt ma 5640 m, a taka wysokość wymaga już dobrej aklimatyzacji, na którą będzie trzeba poświęcić przynajmniej jeszcze jeden, bardziej prawdopodobnie dwa dni. Tak więc po upływie czterech dni można się zastanawiać nad atakiem szczytowym. Oczywiście, jeśli tylko dopisze pogoda. Planujemy siedmiodniowy pobyt w górze, a to przy wysiłku fizycznym wiąże się z odpowiednią ilością żywności.
Wszystkie te sprawy odkładamy na popołudnie. Teraz ruszamy na jeden z pobliskich szczytów. Nie jest to żadna mocarna góra. Z dołu wygląda niewinnie. Nikt z nas nawet nie wie jak się nazywa. Dla osób nie przebywających do tej pory w górach wysokich, może jednak taki spacerek okazać się sporą niespodzianką. To, co wydaje się być w zasięgu ręki, okazuje się nagle odległym. Z fenomenem tym będziemy mieli jeszcze nie raz do czynienia. Jeszcze okazuje się on śmieszny, ale pod Elbrusem będzie drwił z naszej psychiki, jak gdyby jakaś gigantyczna ręka odsuwała cały otaczający nas krajobraz coraz to dalej i dalej. Tu jesteśmy jeszcze nisko. Startujemy z 1600 m, ale jakie jest nasze zdziwienie, kiedy to po dobrych trzech godzinach marszu wysokościomierz wskazuje prawie 2500 m.
|