Wtorek 1 lipca 2003
Wiatr nie ustał. Wręcz przeciwnie: z hukiem trzepotał namiotem, wygiął stelaż, wytargał z tropika taśmę łączącą namiot z „deadmenem”. Ale namiot stał. Wstajemy już o drugiej licząc na wschód słońca na szczycie. Herbata jest już gotowa, teraz tylko buty i raki, i możemy iść. Wychodzę z namiotu, ale jedyna rzecz, jaką widzę to słup światła czołówki, nie dłuższy niż 10, może 15 metrów. Pogodę taką nazywa się powszechnie „whiteall”. Znaczy to całkowitą utratę widoczności. Chmury i pokrywa lodowca zlewają się w jedną wielką, mglistą biel. Poruszanie się w terenie przy takich warunkach jest niemożliwe; nie tylko nocą, ale i za dnia. Nie, teraz nie pójdziemy nigdzie. Wracamy do śpiworów.
|