Po wejściu w lodowiec już szybko, mimo wczesnej pory dnia, dotarliśmy do głębokiego, miękkiego firnu. Zapadając się po kolana miałem ogromne kłopoty w utrzymaniem równomiernego tempa. Z Marcinem zmieniliśmy się w prowadzeniu. Marcin przecierał ślad prosto w górę nie dążąc do kamienistego ramienia prowadzącego na szczyt. Po chwili w szedł w partię lodową i jak na komendę odpiął się pierwszy rak, potem też i drugi. W tym miejscu, przy największej stromiźnie lepiej by coś takiego się nie zdarzało. Korzystając z długości liny, przeszedłem wyżej do kamiennego grzbietu, skąd mogłem już asekurować i Monikę i Marcina. Teraz pozostało tylko mozolne podejście po kamieniach, aż na sam szczyt.
|